Internet w Wenezueli.. albo go nie ma albo jest.. i działa jak nie powiem co...
ale w końcu..
skorzystam z dobroci mego przyjacilea Thomasa, który napisał mega długi tekst i po moich modyfikacjach dołaczam go do bloga.
Czwartek był dniem przeznaczonym na wyprawę morską. Łowienie ryb i nurkowanie. Wyjazd z samego rano do portu. Tam trzech sprytnych rybaków-Wenezuelczyków ugościło nas na swej łajbie (jej rozmiar przeraził Lecha i wywołał "psychiczne konwulsje") z daleka wyglądającej na niewielką rozklekotaną łódź z dachem. Wewnątrz prezentowała się okazale... Szerokie ławy, rufa z 3 silnikami suzuki, wszystkie jakieś obdrapane i z lekko odsłoniętymi wnętrznościami, dach ze zwykłej plandeki, byc może był to wcześniej jakiś baner... Farba odchodziła i kleiła sie do rąk... czerwona... Poza tym same luksusy... 3 wędki, w tym jedna sprawna, a dwie z latającymi po całej łodzi kołowrotkami. Tego ranka troche wiało, więc fale były znaczne (co przyprawiało Lecha o zawrót głowy, w której juz przecież zarysował sie obraz morskich spotkań trzeciego stopnia ze śniadaniem lub kolacja... do wyboru...). Płynął z nami jeszcze jeden turysta z Argentyny, notabene Armando. Plan był taki, dopłynąc do najbliższego ladu, czyli, na oko, jakieś trzy górki oddalone o 8 km. No i się zaczęło. Fale potężne co raz spotykały się z nami..., rzucało jak na karuzeli w Parzymiechach... Lechu przetrwał, bo patrzył w dal... My też. Co prawda wszyscy mokrzy jak cholera, ale udało nam się dotrzeć do przciwległej wyspy. Tam na skarpie mieszkał jeden z rybaków. Zaprosił nas do siebie na krótka sjestę. Zył w symbiozie z kilkoma Peloikanami, z którymi robiliśmy sobie zdjęcia, a które nawet jadły mu z ręki. Oczywiście "człowiek wywrotka", czyli Ja nie utrzymałem Pelikana, który prawie uniósł mnie w powietrze. A sami wiecie, że jest, co targać. Mamy to na fotach... Rybak na naszych oczach przygotowywał nam obiad... Kurczaka. Obdzierał skórę z ćwiartek, rzucal ją Pelikanom ku naszej uciesze, a część jadalną do wiaderka.... chyba wielofunkcyjnego, bo miało na sobie całą historię Wenezuelii wraz z jej wszystkimi odmianami ziemi.... Całe szczęśce, że obok wiadra stał stół z garami, który odciągał wzrok od wiadra... W jakiś sposób nas uspokoił widok starych, przypalonych, pełnych gęstego tłuszczu paltelni i kilku garnków aluminiowych..., Czt coś w nich było? Nie, ale wyglądały jakby ich ścianki dalej rozkoszowały się przedtygodniowym obiadem. Nic to. Po krótkiej chwili zapakowaliśmy się na łódź i popłynęliśmy na fishing. Ledwo kolesie rozdali wędki, a Jerzy wyciągał już takiego przerośniętego jazgara o mieniącej łusce.... I to właściwie na tyle... Dalej pływaliśmy jak potłuczeni wokół wysp, obserwując nienażarte pelikany (one zachowują się jak u nas wrony i kruki) i ciągnąć wedki zanurzone w wodzie. No warto odnotować na zakończenie brawurowy połów Wąskiego.... Także po 2 h fishingu dwie ryby... Co za radość!!!. Ale jak widac to wystarczyło, by wrócić na obiad, który rzekomo już popływał w garach i poskwierczał na patelni. Rzeczywiście. Obiadek prezentował się dobrze. Każdy dostał po rybie... z takimi zębami... (dobra była), po kuraku, garści ryżu, surówce, fragmencie bagietki i bananie... Wszyscy zjedli ze smakiem. A właściciele, jak przystało na dobrych gospodarzy, po posiłku zmyli gary w letniej wodzie, uprzątneli stoły i pożegnali nas. Ruszyliśmy ponurkować. Wszyscy dostali płetwy, maski i rurki. I do wody... Leżenie plackiem z gałami pod woda... Fajna zabawa, widoki niezłe, mnóstwo kolorowych rybek, fajnie ukształtowana rafa koralowa.... no i podwodne zdjęcia aparacikiem Papy Brasil. Można powiedzieć, że wyprawa całkiem udana... Wszyscy wymęczyli się jak trzeba, co niektórzy naładowali swoje akumulatory, by stać sie jedynym i słusznym królem flamenco.... (od nazwy hotelu)... Tradycyjnie wieczór zakończyliśy kąpiela w basenie i wymęczeni grzecznie połozyliśmy sie spać. Dzisiaj, w piątek, zwiedziliśmy targ w naszej rybackiej wiosce... Drobne zakupy, bolesne rozstania z boliwarami..., nieudana próba kolejnego "ujarzmienia fal" na morzu karaibskim... Wiało niemi łosiernie, więc niby-ratownik gwizdał zanim zdążyliśmy dupy zamoczyć... Ale tzrysetowy mecz w siatkówkę w hotelowym basenie zrekompensował nam tę stratę. Teraz jest koło 18, własnie po raz pierwszy, podczas naszego pobytu na Margaricie, padał deszcz. Jest wilgotno i gorąco, poza tym wieje... Wiemy, że w Polsce tylko 2 stopnie i że bolki od Smudy przerżnęli z Włochami... Alke co się dziwic, w końcu po raz pierwszy zagrali bez ptaka na koszulce... Pozdrawiamy was wszystkich... Nasza wyprawa dobiega końca... Turnus rehabilitacyjny w Hotelu Flamingo nieco meczy, bo powtarzalność nuży... Zreszta kto był w sanatorium, to wie jak to działa. Jutro z samego rana lecimy do Caracas... Tam chwile pozwiedzamy, jeśli uwolnimy się od bagaży. W polsce będziemy w niedzielę koło 17.00. Dokładnie w Poznaniu. Jeszcze specjalnie dla was postaram się wrzucic kilka fotek z Porlamar.